Jak zapowiadaliśmy, umieszczamy dziś historię Ewy, którą przesłała w odpowiedzi na naszą prośbę o opowiedzenie o swoim małżeństwie jako o drodze. Jest to poruszająca historia o poszukiwaniu swojego powołania, mocnej wierze i budowaniu pięknej miłości małżeńskiej mimo trudności.
Dar i niespodzianka
Mam na imię Ewa. Mam 42 lata, od 17 kwietnia 2004 r. (Niedziela Miłosierdzia Bożego) jestem żoną Stefana, który jest rodowitym Niemcem. Chcę podzielić się naszym doświadczeniem małżeństwa jako drogi…
Tak właściwie to nasze małżeństwo jest chyba największą niespodzianką i darem w moim życiu. Ja, która nigdy nie chciałam uczyć się niemieckiego ani mieszkać za granicą (może ewentualnie we Włoszech z włoskim mężem), a już na pewno nie w Niemczech!
Ja, która byłam mocno przekonana, że w obcym języku nie można się porozumieć na co dzień, tak wielu przecież nie dogaduje się po polsku… I oto od 15 lat mieszkam
w Niemczech, mówię po niemiecku, mam nawet polsko-niemieckie obywatelstwo,
a dogadujemy się całkiem nieźle:-) I jestem szczęśliwa:-)
Poszukiwanie powołania
Jednak po kolei … Od 24 lat jestem we wspólnocie neokatechumenalnej, czyli na Drodze Neokatechumenalnej, którą zaczęłam we Wrocławiu, za co jestem ogromnie wdzięczna… Droga kładzie duży nacisk na rozeznawanie własnego powołania. Aby odkryć, jaką drogę przewidział dla mnie Pan Bóg, jeździłam na Światowe Dni Młodzieży z cudownym Janem Pawłem II. W 2002 pojechałam do Toronto, gdzie na spotkaniu powołaniowym wstałam
i zgłosiłam swoją gotowość pójścia do zakonu… Myśl, że to jest droga dla mnie towarzyszyła i odzywała się we mnie już wiele razy wcześniej.
Po tym spotkaniu miałam rozeznawać poważnie, czy rzeczywiście Bóg mnie wzywa do zakonu. Miałam codziennie chodzić na Mszę św. oraz poszukać kierownika duchowego.
W tym czasie, w wakacje 2002, moja przyjaciółka zaprosiła mnie oraz kilka innych osób na wspólny wyjazd nad morze. Jej chłopak – Niemiec (dziś mąż i ojciec jej 2 dzieci) zaprosił też swoich kolegów. Pamiętam, że niezbyt chciałam jechać na ten wyjazd, przecież Niemcy mnie nie interesowali… Zabrałam jednak moją małą siostrzenicę i postanowiłam, że w czasie wyjazdu będę się nią zajmować i jednocześnie rozpoznawać swoje powołanie… Nad morzem chodziłam codziennie na Mszę na 8 rano, a w tym czasie niemieccy koledzy dopiero wracali z całonocnych imprez. Jednym z nich był Stefan. Spodobaliśmy się sobie… Gdy z nim rozmawiałam, byłam zaskoczona, że można się z kimś tak dobrze rozumieć i to w obcym języku. Jednak w głowie zapaliło się czerwone światło – UWAGA – Stefan nie jest wierzący (w tamtym czasie nie przynależał do żadnego Kościoła). Widziałam, że szuka sensu życia i jest otwarty, jednak bałam się związku z kimś niewierzącym. Wiedziałam, że tylko Bóg jest w stanie mnie do końca uszczęśliwić. Nie chciałam ryzykować mojej wiary w związku z kimś niewierzącym.
Całym sercem
Ta sytuacja była dla mnie z wielu względów skomplikowana. Po powrocie znad morza poszłam na rozmowę do nieżyjącego już jezuity, któremu opowiedziałam o moich dylematach. Ksiądz postawił mi wtedy bardzo ważne pytanie – dlaczego chcę iść do zakonu. Odpowiedziałam mu, że chcę całym sercem służyć Bogu. On odpowiedział mi, że w małżeństwie i w rodzinie też tak mogę!
Tak! Zgadza się! To było dla mnie duże odkrycie i światło na dalszą drogę. Ksiądz zwrócił mi też uwagę, że mężczyzny nie można do wiary zmuszać, on ma własną drogę w wolności do Boga. Jestem mu za tę uwagę bardzo wdzięczna.
Jak dziś mówi Stefan, byłam wtedy dla Niego prorokiem, a Pan Bóg dał mu w tym momencie życia otwartość na moje słowa. Gdyby poznał mnie 3 lata wcześniej, w ogóle nie byłby zainteresowany taką osobą jak ja, z jej poglądami i podejściem do życia. Jednak Pan Bóg miał swoją rękę nad tą całą historią, o czym jestem głęboko przekonana… Powoli otwierał moje serce i dawał mi pokój i przekonanie, że mamy naszą relację kontynuować…
Kilka miesięcy później zaprosiłam Stefana na katechezy neokatechumenalne, które odbywały się niedaleko jego miejsca zamieszkania. Pamiętam jak jeździliśmy do siebie autobusami całą noc. Stefan w lutym 2004 r. przyjął bierzmowanie i wstąpił oficjalnie do Kościoła katolickiego i odkrywać mądrość jego nauczania.
Dość szybko, po roku znajomości, Stefan oświadczył mi się z pięknym bukietem kwiatów. W kwietniu 2004 r. wzięliśmy ślub kościelny we Wrocławiu (Mszę ślubną odprawiało 4 znajomych księży:-)) i mieliśmy cudowne wesele w zamku niedaleko Wrocławia, a w podróż poślubną pojechaliśmy na Kubę.
Trudne początki
Potem zabrałam z domu rodzinnego kilka toreb z rzeczami i wprowadziłam się do wynajmowanego przez Stefana mieszkania. Zaczęła się trudna dla nas rzeczywistość małżeńska. Nasza codzienność przynosiła wiele niemiłych niespodzianek i rozczarowań. Ja w obcym kraju, dopiero zaczęłam intensywnie uczyć się niemieckiego, nie znałam prawie nikogo. Moją ostoją i pomocą była wspólnota neokatechumenalna, do której razem jeździliśmy.
Tak naprawdę nie znaliśmy się w momencie ślubu, rodziny, z których pochodzimy były od siebie bardzo różne, a my mocno przesiąknięci tym, co wynieśliśmy z domu. Mój mąż jest z charakteru bardzo choleryczny, co nie ułatwiało sprawy. Do tego na świecie jedno po drugim pojawiały się nasze dzieci. Od początku chcieliśmy być otwarci na nowe życie, zostaliśmy rodzicami 5 dzieci. Doświadczyliśmy też 4 poronień, mamy więc 4 aniołki w niebie. Każdemu nadaliśmy imię, mamy nawet 2 dziecięce groby.
Doświadczyliśmy i doświadczamy też różnych problemów. Rok po ślubie Stefan poważnie zachorował, miał podejrzenie białaczki, na szczęście ta diagnoza się nie sprawdziła.
Ja miałam poważne problemy w dwóch ciążach. Troje naszych dzieci jest astmatykami i alergikami, gdy były małe bardzo często chorowały, co wiązało się z pobytami w szpitalu. Nie mamy w pobliżu żadnej rodziny, która mogłaby nam pomóc, ale Bóg często zsyłał nam aniołów, którzy w potrzebie pomagali. Czasem trzeba było o tę pomoc poprosić, trochę się upokorzyć.
Wszystko mogę w tym, który mnie umacnia
Jednak te wszystkie doświadczenia były dla nas dobre, wzmacniały naszą wiarę i wzajemną miłość. Przetrwaliśmy dzięki pomocy wspólnoty, ale nade wszystko dzięki pomocy Boga, który nas prowadzi, ale też wypróbowuje. I wychowuje jak dobry ojciec, czasem przez cierpienie…
Obecnie też przechodzimy próbę. Mój mąż utrzymuje naszą rodzinę, a ja zajmuję się dziećmi. Mamy kredyt na dom. Jednak ostatnia praca tak wykończyła Stefana psychicznie, że musiał złożyć wypowiedzenie i od marca będzie bezrobotny. Jestem jednak przekonana, że Bóg zaopiekuje się nami tak jak do tej pory.
Nasza miłość i małżeństwo bardzo się rozwinęło, nauczyliśmy się na bieżąco ze sobą rozmawiać i sobie przebaczać… Jesteśmy ze sobą bardzo szczęśliwi, bo łączy nas Jezus. Osobista relacja z Nim jest siłą naszego małżeństwa.
Nauczyliśmy się, że odpowiednia hierarchia w życiu to najpierw Bóg, potem małżonek, następnie dopiero dzieci, rodzice itd. To bardzo dobrze sprawdza się w naszym życiu. Od 15 lat dwa razy w roku wyjeżdżamy sami jako małżeństwo na 2-3 noce,(kiedyś braliśmy ze sobą tylko dzidziusia przy piersi). Nie muszę chyba mówić, jak dobrze nam to jako małżeństwu robi.
Oczywiście, że małżeństwa i rodzicielstwa ciągle się musimy uczyć. Wiele błędów popełniliśmy, szczególnie jako rodzice, jednak dzięki temu poznaliśmy swoje słabości i granice. Ufamy Bogu i Jego Miłosierdziu, że On ze wszystkiego może wyciągnąć dobro i że będzie nas dalej prowadzić. Tak jak jest wygrawerowane na naszych obrączkach „Wszystko mogę w tym, który mnie umacnia” Flp 4,13.