Na rozruszanie opowiem Wam zupełnie prywatną historyjkę o tym, jak postanowiłam nauczyć się żeglarstwa. A co to ma do małżeństwa, zapytacie? Och, bardzo dużo. Mój osobisty mąż, zwany przez niektórych Kapitanem, jest wielkim fanem żeglarstwa. Chciałam sprawdzić, czy mogę polubić hobby męża i zrozumieć, co go tak w żeglowaniu kręci. I postawić krok w stronę spełnienia jego marzenia o wspólnych morskich rejsach.
Przyznaję jednak, że główną moją motywacją było nawiązanie porozumienia z naszym nastoletnim synem i wspólne z nim działanie poza domem. A że Tymonowi żeglowanie wyraźnie się podobało, postanowiłam upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.
Wiedziałam jednak, że nie będzie łatwo. Poznaliśmy się przecież z Wojtkiem na obozie żeglarskim (tyle że ja byłam na nim jako sympatyk, a nie uczestnik) i byliśmy ze znajomymi na paru rejsach. Miałam więc już wcześniej możliwość przekonać się, że nie mam zdolności w tym kierunku. Postanowiłam jednak zaryzykować i zapisałam siebie i Tymona na dwutygodniowy kurs żeglarski w lipcu.
Żeglarski żywot w mieście
Ach co to był za czas… Codziennie po 15:00 pędziliśmy na kurs i do wieczora byliśmy w porcie lub pływaliśmy po Odrze. Niby w środku miasta, a jakby w innym świecie. Po powrocie omawialiśmy z Wojtkiem i Tymonem co ciekawsze zagadnienia, a o świcie pracowicie studiowałam materiały.
Byłam jedyną kobietą w załodze. Próbowałam nadążać, ale nie ukrywam, był to dla mnie duży stres. Gdy prowadzący z wypiekami na twarzy opowiadał o budowie silnika, starałam się utrzymać inteligentny wyraz twarzy. Gdy drugi instruktor kazał mi szybko wykonać jakiś manewr, modliłam się, by nie panikować i mocno skupić. Raz, podczas cumowania na muringu, zdarzyło mi się wyciągać się na nim nie w tę stronę, co trzeba. Zwrot przez rufę zamiast w baksztagu drugiego halsu z uporem maniaka kończyłam w bajdewindzie? (oszczędzę sobie wstydu i nie będę tłumaczyć laikom, o co chodzi). Instruktor miał niezły ubaw. Co tu kryć, kilka razy przełykałam gorzkie łzy upokorzenia. Za to teoria szła mi świetnie. Ach i nie walnęłam ani razu w most, ani w keję.
Niespodziewane skutki zrywu mamusi
Okazało się za to, że Tymon ma smykałkę do żeglarstwa (na pewno nie po mamusi) i szło mu doskonale. Pewne rzeczy po prostu czuł i nie musiał się wytężać. Nasze relacje weszły na zupełnie inny poziom, nie byłam już mamą, która sprawdza, czy lekcje zrobione, a pokój ogarnięty, ale „koleżanką” z załogi o imieniu Mam(j)a.
Starałam się go nie pouczać i przyjmowałam polecenia, gdy sterował (mógł sobie poużywać, ale nie wykorzystywał tego). Nie martwiłam się o jego bezpieczeństwo i nie podważałam umiejętności. Po tygodniu okazało się, że mamy teraz masę wspólnych tematów. Zaczynaliśmy od żeglarstwa, a potem już jakoś szło.
Po kursie pojechaliśmy całą rodziną na rejs na Mazury. I to był naprawdę dobry czas. Wojtek z Tymonem rozmawiali godzinami, omawiając różne żeglarskie tematy. Córka też się dobrze odnalazła i była czasem szotową. Tylko najmłodszy syn razem z naszym psem trochę się bali, a trochę nudzili, ale starałam się ich zabawiać. I nawet udało mi się sterować, choć mam niedosyt. Jednak to nie moje życzenia tu były najważniejsze. Ważne było to, że zrobiliśmy razem coś, co Wojtek planował od dawna, a mnie wydawało się, że jest to poza naszym zasięgiem. Nie było sielankowo, ale daliśmy radę i to pierwszy krok ku nowym przygodom.
Najpiękniejsze jest jednak to, że po tych wspólnych żeglarskich chwilach i przeżytych następnie razem rekolekcjach widzimy, że w naszym synu nastąpiły zmiany. Częściej wychodzi do nas ze swojej jamy, przytula się i rozmawia. Po dwóch latach poszedł do spowiedzi. Długo można by o tym pisać, bo to był cały proces i działanie łaski. Jednak wydaje mi się, że kurs był początkiem.
To co, płyniemy za rok?
I nie, żeglarstwo nie stało się moją największą pasją. Nadal jest wiele innych aktywności, które lubię bardziej. Jednak zobaczyłam, że zrobienie czegoś dla kogoś tylko dlatego, że to dla niego ważne, może dać piękne owoce. A błysk dumy w oczach męża i słowa wsparcia od syna były bezcenne. Nauczyłam się też, że nie zawsze wszystko musi mi wychodzić. I próbowałam mieć do siebie dystans. Wszystko też wskazuje na to, że znowu popłyniemy w przyszłym roku.
Może i Wy znajdziecie coś, co lubi mąż, żona, dziecko lub przyjaciel, czego nie robiliście, a moglibyście spróbować?
PS Chciałam tu wrzucić zdjęcie z patentem, ale wciąż mi go nie przysłali. Może się zorientowali, że jeszcze niewiele umiem.
Piękny owoc.
Dzięki za ten wpis! 🙂