W kolejnym dniu projektu Małżeństwo w Internecie chcemy powiedzieć dwa słowa o tym, co nam pomaga przeżywać codzienność w małżeństwie. Ponadto dość krótko opowiemy o naszej drodze do rodzicielstwa. Poniżej znajdziecie piękną historię czytelników o stawaniu się rodzicami.
Historia rodzicielstwa czytelników
Wchodząc w małżeństwo, byliśmy przekonani, że bardzo chcemy mieć dzieci i nic nie wskazywało na to, że będzie to dziedzina, w której czekała nas próba.
Pamiętam, że kiedy, tuż po poznaniu mojego przyszłego męża, ale już po wzajemnym zadeklarowaniu naszych uczuć, brałam udział w takim międzynarodowym Marszu Franciszkańskim we Francji, to było tam również jedno małżeństwo z Jugosławii. Wyglądali na osoby, które łączyła relacja głębokiej miłości. Nie byli jeszcze bardzo zaawansowani wiekiem, myślę, że na pewno przed czterdziestką, chociaż wtedy z mojego punktu widzenia było to już bardzo dojrzałe małżeństwo :). Oni nie mieli dzieci. Pamiętam, że dużo o tym wtedy myślałam: „Dlaczego tacy wspaniali ludzie nie mają dzieci?”. Byłam przekonana, że byliby oni doskonałymi rodzicami. Doszłam w końcu do wniosku, nie pierwszy raz i nie ostatni w moim życiu, że nie wszystko muszę rozumieć.
Okazało się, że to pytanie: „Dlaczego?” wróciło w pewnym momencie do mnie, a właściwie już wtedy do nas, z zupełnie innego powodu. Jakiś czas po ślubie zaczęliśmy już bardzo poważnie myśleć o powiększeniu rodziny. A tu ciągle nic. Dość bolesne zaczynały się stawać pytania, dlaczego jeszcze nie mamy dziecka. Chociaż większość osób zadawała je życzliwie. Ponieważ nie było jakichś konkretnych powodów zdrowotnych, dla których dziecko nie miałoby się pojawić, koniec każdego cyklu był związany z nową nadzieją, że może tym razem w końcu doczekamy się tego Ktosia tak oczekiwanego w naszym życiu.
Niestety, ciągle te nadzieje spełzały na niczym. Pamiętam, jak kiedyś proboszcz w parafii, w której wtedy mieszkaliśmy, skądinąd bardzo pozytywna osoba, w jednym z kazań, mówił, że teraz młodzi są tacy wygodni, że najpierw mieszkanie, potem pies, a dziecko dopiero na szarym końcu. Śmialiśmy się wtedy, trochę przez łzy, że jakby o nas mówił, ale problem w tym, że nie zależało to od wyboru przez nas wygodnego życia, ale wiązało się raczej z dużym cierpieniem, że tak, a nie inaczej to się układa.
Właśnie wtedy wielokrotnie zadawałam Bogu w tej kwestii pytanie: „Dlaczego?”. Nie rozumiałam, dlaczego tak się dzieje, że tyle osób nie chce mieć dzieci, a one się poczynają, czasem w bardzo nieuporządkowanych związkach, czasem w ogóle z tzw. przypadku, a my nie możemy się doczekać dziecka, którego tak bardzo pragniemy i które na pewno przyjęlibyśmy z wielką miłością?
Pewnego dnia, gdy po raz kolejny zadawałam Bogu to samo pytanie, na modlitwie otworzyłam Pismo Święte na jednym fragmencie z Księgi Przysłów. Był to 24 werset z 10 rozdziału, a że wtedy korzystałam z Biblii wydanej przez Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne, wiec brzmiał on w ten sposób: „Przed czym drży bezbożny, to spada nań, lecz czego pragną sprawiedliwi, to im bywa dane.” Było to jakieś wytłumaczenie tego, co przeżywaliśmy i jednocześnie rodzaj zapewnienia, że dzieje się tak nie z powodu tego, że jesteśmy Panu Bogu niemili.
Minął jeszcze pewien czas i mój mąż, który lubi sobie zakładać w różnych sprawach taki „deadline”, kiedyś, ku mojemu lekkiemu zaskoczeniu, ale i radości, oświadczył, że jak do takiego a takiego terminu nie będziemy w ciąży, to udamy się do ośrodka adopcyjnego, żeby dziecko „urodziło” nam się w trochę niekonwencjonalny sposób. Byłam nieco zaskoczona, bo chociaż ja też coraz częściej myślałam o takiej drodze, to wiedziałam, że tego typu decyzje są trudniejsze dla mężczyzn niż dla kobiet.
Kwestii „in vitro” w ogóle nigdy nie braliśmy pod uwagę (bo, ze względu na poważne traktowanie wiary, nie była dla nas żadną godną rozważenia propozycją), a niestety o naprotechnologii jeszcze wtedy w ogóle się nie mówiło.
Decyzja o udaniu się do poradni adopcyjnej była dla nas, a chyba zwłaszcza dla mnie niesamowicie uwalniająca. Miałam takie wrażenie, jakby nagle zupełnie opuścił mnie taki jakiś smutek związany z brakiem dziecka, a pojawiło się wręcz radosne oczekiwanie, że oto wkrótce (chociaż nie wiadomo było, jeszcze, co to „wkrótce” dokładnie miało dla nas oznaczać :)), zostaniemy rodzicami. Zauważyłam, że w tym czasie pytania o to, dlaczego jeszcze nie mamy dzieci, przestały mnie boleć.
Nie był to czas wyłącznie radosnej euforii, ale również wielu wątpliwości, które się wtedy również pojawiały. Na przykład: „Czy będziemy w stanie zaakceptować każde dziecko, które by nam zaproponowano do adopcji?”, „Czy będziemy dobrymi rodzicami?”, „Czy nie zawiedziemy?” i wiele, wiele innych.
Pamiętam, że podczas przygotowań, które byliśmy zobowiązani przejść w ośrodku adopcyjnym (wydaje nam się, że był to czas bardzo pożyteczny), kiedyś mieliśmy wypełnić taką ankietę, w której było między innymi pytanie, jaki rodzaj niepełnosprawności bylibyśmy w stanie zaakceptować u dziecka. Zastanawiałam się, co właściwie mam odpowiedzieć, żeby to było uczciwe. Napisałam, że skoro traktuję adopcję jak trochę inny rodzaj naturalnego rodzicielstwa, to tak, jak biologiczni rodzice, oczekując na poród, pragną, żeby dziecko było zdrowe, ale gdy okazuje się, że dziecko ma jakieś mniejsze lub większe problemy zdrowotne, po prostu zwyczajnie muszą się z nimi zmierzyć, tak samo myślę o dziecku, które trafi do nas w ten sposób.
Nie powiem, miałam wiele obaw, jak to będzie, jakie będzie to konkretne dziecko. Nie wyobrażałam sobie takiej sytuacji, żebyśmy mieli „przebierać”, bo to przecież nie jakiś towar, ale konkretny żywy człowiek.
W końcu doszłam do wniosku, że nie ma sensu się tym zbytnio martwić, bo skoro nasze życie jest złożone w rękach Boga, to w końcu On wie najlepiej, jakie dziecko ma się nam „urodzić”.
Ponieważ te przygotowania przeżywaliśmy w Archidiecezjalnym Ośrodku Adopcyjnym, jednym z bezwzględnych wymogów ukończenia tego kursu był wyjazd na dialogi małżeńskie. Początkowo większość z nas nie rozumiała, dlaczego akurat na tym tak bardzo zależało ks. Stanisławowi, ale wyjeżdżając z dialogów, chyba nie było małżeństwa, które uważałoby ten czas za stracony, bo mimo że wydawało się nam, iż jesteśmy naprawdę zgodnym małżeństwem, to ten weekend pozwolił nam jakby odkryć się na nowo i odnowić naszą miłość.
W dniu wyjazdu na te dialogi mieliśmy pierwsze spotkanie z naszą córeczką. Chociaż miała ona różne problemy zdrowotne, to nie mieliśmy wątpliwości, że to właśnie to dziecko. Teraz nasze życie toczyło się od wizyty do wizyty w domu dziecka w oczekiwaniu na sądową „zmianę miejsca pobytu”, która umożliwiłaby nam zabranie jej do domu. Zastanawialiśmy się, jak to będzie z mówieniem przez nią do nas „mama” czy „tata”? Okazało się, że już na drugim czy trzecim spotkaniu, nagle przerwała zabawę, weszła mężowi na kolana, zarzuciła rączki na szyję i patrząc w oczy powiedziała: „tata”:). To było niesamowite!
Nie będę tutaj wszystkiego szczegółowo opisywać, bo nie czas i miejsce na to. Dodam tylko, że niecałe 2 lata później zostaliśmy rodzicami po raz drugi, również w drodze adopcji. Tym razem „urodził się” nam synek.
Od początku założyliśmy sobie, że nie będziemy dzieci okłamywać co do sposobu, w jaki znalazły się w naszej rodzinie. Wydawało się nam to zupełnie pozbawione sensu. Oczywiście staraliśmy się, żeby nasze odpowiedzi były prawdziwe, ale jednocześnie dostosowane do czasu, w jakim są zadawane. Np., gdy kiedyś synek zapytał się, widząc swoją przyszywaną „ciocię” w ciąży, czy on też był u mnie w brzuszku, odpowiedziałam mu, że z nim było trochę inaczej. I w tym momencie wystarczyło, ale później oczywiście wrócił do tematu i uczciwie o tym rozmawialiśmy. Uważaliśmy, że takie kłamstwa, nawet w najlepszej wierze, mogą przynieść więcej szkody niż pożytku. Dla dziecka bowiem w pewnym wieku fakt adopcji nie wiąże się z jakimś negatywnym przesłaniem. Dzieci przyjmują to jako coś bardzo naturalnego. Dopiero z czasem muszą sobie poradzić z emocjami, które przede wszystkim związane są z jakimś poczuciem odrzucenia przez rodziców biologicznych. To najczęściej przypada na okres dojrzewania. Chociaż to bardzo trudne doświadczenie dla dziecka, to myślę, że poczucie bycia okłamywanym w tak ważnej kwestii przez rodziców adopcyjnych byłby chyba jeszcze trudniejsze.
Domek dla Ciebie i dla braciszka
Pamiętam, że kiedyś nasza córka (miała chyba wtedy z 5 lat) zapytała: „Mamo, a dlaczego właściwie nie urodziły się wam dzieci?”. Odpowiedziałam jej: „Wiesz, czasem tak się zdarza. Nie wszystko można wytłumaczyć”. Nagle jednak jakby mnie olśniło i dodałam: „Myślę, że wiem, dlaczego nie urodziły nam się dzieci. Myślę, że Pan Bóg w ten sposób szykował domek dla Ciebie i dla braciszka”.
Bardzo ucieszyła ją ta odpowiedź. Dla mnie to też było tak, jakbym w końcu coś zrozumiała. Razem z mężem jesteśmy przekonani, że właśnie tak to było.
I chociaż bywało różnie, chociaż mieliśmy wiele trudnych doświadczeń wynikających również, ale nie tylko z takiej, a nie innej przeszłości naszych dzieci, jednak nigdy nie mieliśmy wątpliwości, że to była jedna z najlepszych decyzji naszego życia. Kochamy nasze dzieci bardzo i nie wyobrażamy sobie, że moglibyśmy je kochać jeszcze mocniej, gdyby się nam po prostu urodziły.